Czasy komuny podobno już za nami. Zdaniem wielu osób była to zupełnie inna rzeczywistość – szara, smutna, monotonna, betonowa… Zdecydowanie jednak monotonna i betonowa nie jest muzyka zespołu WROCŁAWSKA WIELKA PŁYTA, który swoją konwencją nawiązuje do czasów PRL-u.
Betonowe płyty od kilkudziesięciu lat są nieodłącznym elementem miejskiego krajobrazu. Stawiane w pocie czoła, w ramach wieloletnich planów, przy wyrabianiu 300% normy. „Rosną w miastach domy z czerwoniutkiej cegły” śpiewno w czasach PRL-owskiego rozkwitu. Nie wiem czy we Wrocławiu używano cegieł przy takiej budowie. Wiem jednak, że w stolicy Dolnego Śląska, jak i w całej Polsce stawiano bloki z wielkiej betonowej płyty. Sam zresztą w takim mieszkam.
W kolejce po medal Budowniczych Wrocławia śmiało mogą stawić się towarzysze z muzycznego kolektywu o nazwie WROCŁAWSKA WIELKA PŁYTA. Już patrząc na skład widzę, że są to prawdziwi przodownicy pracy:
Brygadzista – wokal
Operator dźwigowy – lewa gitara
Elektryk – prawa gitara
Hydraulik – bas
Specjalista – perkusja
Przyznaję się bez bicia, że zespół poznałem tuż przed wakacjami, a płytka „Beton surowy” trochę na tę recenzję musiała poczekać. I mam wrażenie, że wyszło to jej na dobre. Powód jest prosty – na samym starcie zarówno muzyka WWP, jak i koncepcja niekoniecznie do mnie trafiły. Dopiero z czasem zacząłem dostrzegać pewne… smaczki. Nie żebym stał się od razu jakimś fanem… Ale myślę, że każdy, kto się z tą płytą zetknie nie przejdzie wobec niej obojętnie.
11 utworów składa się na album, który został zarejestrowany w studio Harmonic Content przy współpracy z Norbertem Krupą. Album, jak na robotników wyrabiających milion procent normy przystało, panowie wydali własnym sumptem.
Muzycznie wrocławscy „robotnicy” odrobili zadanie domowe i dobrze się zapoznali z różnymi rockowymi stylistykami. Mamy tu słyszalne wpływy hard rocka, grunge’u, punk rocka czy nu metalu. Solidne riffy podlane są wpadającą w ucho melodyjnością. Już pierwszy utwór „Komin” pokazuje z czym na tej płycie będziemy mieli do czynienia – fajny riff, melodyjny refren, wokalista raz skanduje, raz melorecytuje, a jeszcze innym razem po prostu śpiewa. Do tego dobrze słyszalny bas, co nieraz było niestety bolączką realizacji rockowych produkcji.
W poszczególnych utworach pobrzmiewają echa RAGE AGAINST THE MACHINE, PANTERY, ALICE IN CHAINS czy polskich ekip pokroju ILLUSION a nawet LUXTORPEDY. Refreny przywodzą na myśl momentami GUNS N’ ROSES. Takiego Axla Rose’a na speedzie słyszę m.in. w „Szajbie”. Przyznam też, że zaskakują mnie teksty. Spodziewałem się czegoś nawiązującego do ironicznej, komunistycznej konwencji. A tutaj mamy poważne liryki, okraszone nieraz mocniejszym słowem. Zresztą doskonale korespondujące z muzyką. Dzięki temu dostajemy niezłą mieszankę, ale z góry zaznaczam – nie jest ona lekko strawna i łatwo przyswajalna. No bo posłuchajcie np. „Zielonego” – dla mnie jednego z ciekawszych, ale i najdziwniejszych utworów na płycie…
Płyta trwa niewiele ponad 40 minut. Jej atutem jest to, że nie nudzi. Zespół umiejętnie korzysta ze smaczków. Brakuje mi może jeszcze czegoś, co jeszcze bardziej wyróżniłoby zespół spośród wielu innych podziemnych kapel. Panowie jednak są na dobrej drodze. Liczę, że w ramach zwieńczenia kolejnego planu – niekoniecznie pięcioletniego – pokażą, że stać ich na jeszcze więcej surowego betonu w betonie.