Poznańscy doom metalowcy powrócili po pięciu latach ciszy z nową płytą. I bardzo dobrze. Nie znam w naszym kraju zbyt wielu podobnych zespołów, które potrafią tak bardzo wprawić w melancholijną, wręcz depresyjną atmosferę. A przy tym robią to z pazurem.
Zespół wprawdzie działa już 14 lat, jednak „Eternal Night” jest dopiero drugim pełnym albumem. Pierwszy „longplej” (chociaż nie wiem czy tak można nazwać płytę, która trwa niecałe 30 minut) ukazał się w 2014 roku i zebrał niezłe recenzje. Potem była Ep-ka, a teraz przyszedł czas na kolejnego „długograja”.
„Eternal Night” również nie przegina z długością. Siedem utworów zamknięto w 34 minutach. I dobrze. Wiem, że niekiedy w doomie dłużyzny są mile widziane, ale… dzięki zastosowanemu zabiegowi MEPHARIS pozostawia słuchacza z poczuciem artystycznego wypełnienia. Zespół w sposób przemyślany rozwija swoją stylistykę opartą o patenty zaczerpnięte z kilku metalowych nurtów. Sprawny słuchacz wyłowi tu nie tylko wspomniany doom, ale też przede wszystkim death, black i elementy thrashu.
Kiedy usiadłem do słuchania z kubkiem czarnej, jak smoła kawy czułem, że będzie mrocznie. Na początek dostałem „Before Night Falls”. Nie był on dla mnie zaskoczeniem, bo znałem go już z promującego album klipu. Mimo to ponownie dałem się wciągnąć przez wchodzące kolejno instrumenty – bas, gitara akustyczna i pięknie rzępolący „elektryk”. Bez blastów, z deathowym growlem, z fajnymi przejściami. Kurczę, nawet całkiem to melodyjne jest…
Zaraz potem płynnie wskakuje „All That Remains”. Tutaj nawet pojawia się podwójna stopa, ale nie oczekujcie zawrotnego tempa. Jest za to solidny „walec”. Doprawiony mięsistym riffem i grobowym głosem Cygana przeniósł mnie w otchłań. Zamknąłem oczy i poszybowałem gdzieś na początek lat 90-tych, do czasów kiedy w skandynawskich garażach takie brzmienia były codziennością. „Darkeness” ponownie zaczyna się akustyczną gitarką. Ale to taka zmyłka, bo potem jest duuużo ostrzej. Chociaż tak na marginesie – te akustyczne smaczki, są dla mnie prawdziwą ozdobą płyty.
Tytułowy „Eternal Night” jest chyba najszybszym kawałkiem na płycie. Chociaż i tutaj są elementy zwolnienia. Generalnie na całej płycie zespół „bawi się” tempami. Za to kolejny numer – „Sentenced To Desolation” to całkiem niezła… ballada. Łkająca gitara, a przy tym podwójna stopa robią niesamowity klimat. Mnie przy tym utworze wewnętrznie poszarpało. I to bez jakiegoś dynamicznego szaleństwa. Po prostu panowie stworzyli taką atmosferę….
Leniwie zaczyna się też przedostatni utwór – „Serenity”. To taka ich autorska „kropka na i”, bo potem mamy już tylko cover ANATHEMY – „Restless Oblivion”. Gdybym nie znał tego utworu, to bym pomyślał, że to kolejny numer MEPHARIS. Zresztą – sami posłuchajcie…
Wspominałem już, że do odsłuchu zasiadłem z kubkiem kawy? To powiem Wam, że zdążyłem pociągnąć zaledwie kilka łyków w króciutkich przerwach pomiędzy, hmmm, piosenkami… Po prostu słuchając utworów miałem zamknięte oczy – to potęgowało moje doznania. Dlatego wolałem nie ryzykować oblania się gorącym napojem. Tym bardziej, że kilka razy złapałem się na tym, że moja głowa wykonuje rytmiczne ruchy w takt muzyki.
Podsumowując – dużo fajnych akustycznych smaczków, mięsiste riffy, łkające solówki, grobowy wokal, fajnie wyeksponowany bas, zróżnicowane jak na doom metal tempo. Płyta nie nudzi, słucha się jej z przyjemnością. Ja na te pół godziny odleciałem. I w sumie się cieszę, że jestem człowiekiem raczej zadowolonym z życia, chociaż jak każdy mam swoje smuty. MEPHARIS próbował usilnie pobudzić moją mroczną stronę i wierzcie mi, że u wielu z Was tego dokona. Wielbiciele smutku, mroku i klimatu będą z „Eternal Light” zadowoleni. Mnie chwycił za „duszę” i już wiem, że nieraz mając „doła” sięgnę po tę płytę. Ameryki ekipa z Poznania nie odkrywa. Po prostu dzieli się tym, co gra w ich mrocznych wnętrzach. I tylko mam nadzieję, że na kolejne muzyczne uzewnętrznienie nie będziemy czekać kolejnych pięciu lat.