Nie rozumiem „fenomenu” gdy całkiem niezłe zespoły bądź płyty przechodzą obok nas bez echa, a niekiedy totalny gniot wzbudza wielki zachwyt gawiedzi. Dla mnie jednym z takich odkryć, na które póki co większość z was – absolutnie niesłusznie – nawet nie spojrzała, jest szczecińska CALYPTRA.
Z drugiej strony aż tak bym może nie wyrokował, bo muzycy sami twierdzą, że grają dla siebie. No a niby co mają mówić? Że zrobili całkiem przyzwoity materiał, łoją sobie w starym stylu, czyli są na czasie (bo oldschool zawsze jest na czasie), a jednak szumu wokół nich nie ma? A jeżeli weźmiemy pod uwagę dodatkowo fakt, że zespół tworzą zaprawieni w metalowym boju ludzie – wtedy robi się już całkiem kołomyja.
Tymczasem od CALYPTRY dostajemy cztery numery odegrane w średnim tempie. Tak chyba będzie najbezpieczniej to określić, bo tempo nie jest jednostajne, wiadomo – oldschool. Do tego bywa melodyjnie, a to za sprawą w miarę prostych, ale dynamicznych partii. Jednego faworyta raczej bałbym się wskazać, bo każdy utwór ma w sobie „coś”. Utwory są nasiąknięte death metalem, co nie ulega wątpliwości, tyle że to nie jest czysty metal śmierci. Już w otwierającej epkę „Calyptrze” dostajemy nieco czerni, której dodają wokale. Potem jest podobnie. A wokale to jeden z plusów „Bloody Hunter”. Przede wszystkim dlatego, że się wzajemnie uzupełniają – deathowy Krzychara i bardziej blackowy, agresywny Szazy. Fajnie brzmią też te solo-pasaże, świetnie słyszalne w „Black Plague”, które często robią tło pod wyryczane teksty. Ogólnie czuć, że chłopaki rzeczywiście dobrze się bawią. Jest w tym materiale sporo frajdy, radości z grania i taka lekkość, charakterystyczna dla… spełnionego muzyka.
Jedynym mankamentem jak na moje ucho jest brzmienie. Niestety epka brzmi mocno domowo, a przecież teraz nawet w domu można zagrać „tłusto” i jeszcze to zarejestrować. „Bloody Hunter” ma w sobie sporo surowego mięcha, nie wiem czy nie za dużo. Inna sprawa, że mamy do czynienia z gatunkiem, który potrzebuje krwi. Ale jeżeli ta ćma teraz ma jedynie zapolować na słuchacza to ok. Przy następnych łowach oczekiwał będę już solidnego, rasowego brzmienia. Jak na death metalowy band przystało.
Z tego co wiem, na „Bloody Hunter” znalazła się tylko część twórczości szczecinian, podejrzewam więc, że wybrali najlepsze kąski. Czekam zatem na płytę. Zanim się doczekam pewnie jeszcze nie raz odpalę sobie epkę „Bloody Hunter”.
MAREK
CALYPTRA – „Bloody Hunter”
EP 2020, wyd. zespół