DR WATT jest przykładem takiego zespołu, który nic nie musi. Panowie bez spiny grają co chcą i kiedy chcą. Na następcę „Changes” czekam już ponad siedem lat. I to czekanie panowie postanowili mi umilić płytą koncertową.
Jak się okazuje, gdybym kiedyś na ulicy nie spotkał Pawła Korola (gitarzysta grupy) to pewnie tej koncertówki by nie było. A tak nie chwaląc się – przyczyniłem się do powstania tego wydawnictwa. Więcej o tym będzie w wywiadzie, który niedawno przeprowadziłem z Pawłem, a który już niedługo pojawi się na naszym portalu.
Wróćmy jednak do samej płyty. Tak się jakoś złożyło, że od momentu reaktywacji DRA WATTA w 2013 roku miałem okazję być na zdecydowanej większości koncertów grupy. Dla jasności – wiele tego nie było, a większość z nich była grana w Kętrzynie i bliskiej okolicy. Tak czy inaczej – kondycja koncertowa ekipy jest mi bardzo dobrze znana. Tym bardziej byłem ciekaw co dostanę na tej płytce.
Dostałem osiem utworów zamknięte w zaledwie 27 minutach. Odpaliłem i już na wstępie małe zaskoczenie. Nie ma tu żadnego intro, które zwyczajowo dostajemy na koncertach i płytach koncertowych. Bez zbędnego pitolenia chłopaki serwują jedną z największych hardrockowych petard z wydanej w 2014 roku płyty „Changes” – „It Isn’t You”. A po nim znany jedynie do tej pory z teledysku na YouTube przebojowy „Hey USA” – dla mnie jeden z koncertowych hitów kętrzyńskiego zespołu. Trzeci numer to jeden z moich ulubionych utworów z „Changes” – „Love And Hate”. Oczywiście nie jest zagrany jota w jotę jak studyjniak. Paweł Bielecki dokłada momentami swoje „drące” się wokalizy niczym Axel Rose. Szkoda tylko, że „położona” została solówka – początek bardzo fajny, a potem gdzieś… znika. Słychać ją głęboko w tle, ale całość przykrywa przesterowany riff. Inna rzecz która rzuciła mi się na uszy – w 1:48 jakieś dziwne dźwięki, nie przypominające raczej żadnego instrumentu. Niezłą gratką dla fanów może być za to utwór czwarty – „U stóp naszych cały świat”, w internecie dostępny pod tytułem „Ty i ja”. Ten kawałek pamięta jeszcze pierwszą połowę lat 90-tych. Taki spokojny przerywnik, odpoczynek od szybkich riffów. Wykonany przez Bieleckiego, którego na gitarze i drugim głosie wspiera… Marcin Głos – dawny muzyk grupy. Fajnie to wyszło. Takie trochę „nieczyste”, ale mające klimat ogniskowej imprezy.
A potem jest petarda. Usłyszałem, coś czego nie dane mi było wcześniej usłyszeć. DR WATT gra covery! Tak – zdarzyło im się to akurat na koncercie, na którym nie byłem… No i zmienia się brzmienie w porównaniu z pierwszą częścią płyty. Jest zdecydowanie bardziej „mięsiście”. Tak jak powinno być, kiedy sięga się po legendę – JUDAS PRIEST i „Breaking The Law”. Tym kawałkiem musiałem się podzielić z sąsiadami. Tego nie dało się cicho słuchać. A im robiłem głośniej tym lepiej słyszałem smaczki – pracę basu i zabawę perkusisty. Oczywiście gitarzyści też zrobili swoje. Na wyżyny jak dla mnie wzniósł się Paweł Bielecki. Żaba, kurna – Robem Halfordem to ty może nigdy nie będziesz… Ale jesteś Pawłem Bieleckim i mi to pasuje. Normalnie dałeś radę w konfrontacji z jakby nie było kultowym wokalistą. A od 1:40 normalnie miałem ciary przez 10 sekund. Kolejny numer, to kolejna niespodzianka. Niepublikowany do tej pory hard rockowy kawałek zaśpiewany po… marsjańsku. Historia była taka, że chłopaki bardzo chcieli to zagrać, a Żaba nie zdążył napisać tekstu. Tak powstała jedyna w swoim rodzaju wersja „Where Do You Go”. Zabieg ciekawy, zresztą już spotykany w historii muzyki – tak sobie radził na koncertach m.in. Rysiek Riedel. Ja mam tylko nadzieję, że tekst do tego utworu powstanie, bo riffy i linie melodyczne i wokalne są całkiem miłe dla ucha. Potem dostałem „Give Up”. Na płycie nie do końca mnie przekonywał. Nie zmienia to jednak faktu, że koncertowo to też niezła petarda. Tu wypada całkiem fajnie. Niestety z jednym minusem – prawie nie słychać pierwszej solówki. Za to pojawiają się później solówkowe improwizacje. W końcu miałem poczucie, że to jest koncert. Na zakończenie kolejny cover rozpoczęty okrzykiem „Angus nap…laj”. Znajomy riff i już wiedziałem, że zmierzamy do końca, ale za to „Autostradą do piekła”. Fajnie wykonane, z pazurem. W sam raz do grania na motocyklowych zlotach. I taka ciekawostka – gościnnie w coverach oraz w „Where Do You Go” na drugiej gitarze gra Waldek Szoff, znany m.in. z zespołów WANDA I BANDA czy NIGHT RIDER SYMPHONY.
Po wielokrotnym przesłuchaniu całości wiem jedno – płytka mi się naprawdę podoba. Słucham z przyjemnością, jednak bez wielkich zachwytów. Ze względu na jej „brudne” brzmienie postawiłem ją na półce bootlegów, a nie „normalnych” płyt live. Zresztą muzycy sami przyznają, że to co jest na płycie nie było poddane żadnym ulepszeniom i poprawkom. Dlatego słysząc nawet jakieś brzmieniowe niedoskonałości, mam poczucie, że to jest koncert zagrany 100% live. A na koncertach wpadki zdarzać się muszą i tyle. Dla jasności – nie ma ich wiele i nie wpływają znacząco na odbiór całości. Może trochę czuć różnicę głośności w poszczególnych utworach, ale trzeba mieć świadomość, że nagrania pochodzą z kilku koncertów.
Reasumując – posłuchałem i posłucham jeszcze nie raz. Ale mi tą płytką oczu nie mydlcie – ja czekam na nowy album. W końcu słyszałem, że macie materiał już na chyba ze trzy.
A tak dla przypomnienia – o płycie „Changes” też pisaliśmy: