30 lat minęło: DŻEM – „Detox”

W 1991 roku premierę miał „Detox”. Dla mnie najważniejszy album Dżemu – zespołu, który zresztą nigdy nie nagrał słabej płyty. Jednak od 1991 roku nic w moim muzycznym świecie nie było takie samo.


Rok 1991 to był dla mnie bardzo ważny rok. Przede wszystkich obchodziłem pierwszy, okrągły jubileusz istnienia. Po drugie – poznałem wtedy masę świetnych zespołów, które wpłynęły na moją dalszą muzyczną ścieżkę. O DŻEMIE już gdzieś tam słyszałem, jednak to właśnie „Detox” wywołał moją trwającą do dziś miłość do tego zespołu.

 

Był to ostatni album grupy, który ukazał się w formacie LP. Obecnie DŻEM planuje wznowienie swoich starych płyt na czarnym krążku. To może ucieszyć wielu, szczególnie młodszych fanów. Ceny pierwszych „pressów” na internetowych aukcjach osiągają obecnie kosmiczne ceny.

Dżem

Zanim wrzuciłem dzisiaj tę płytę ponownie do odtwarzacza. Cofnąłem się myślami w czasie do 1992 roku. Wtedy w telewizyjnym programie „LUZ” pojawił się TEN teledysk. W ogóle jedną z charakterystycznych cech tego młodzieżowego programu było to, że kręcono w nim videoklipy. I DŻEM właśnie taki klip zrealizował. Do utworu, który jest chyba najsmutniejszym, najbardziej traumatycznym utworem w historii polskiego rocka. Utworem, który za każdym razem przenika mnie do głębi i porusza. Ten charakterystyczny refren „Samotność to taka straszna trwoga” i że „wyobraziłem sobie, że nie ma Boga”. Do tego ta transowa linia melodyczna. Pięknie wyeksponowany bas, klawiszowe smaczki i oczywiście solówka Styczyńskiego. Dzieło kompletne.

Ta płyta nie ma słabych momentów. Większość kompozycji jest bardzo rozbudowana. Przykładem oprócz opisanego wyżej „Listu do M.” może być inny wywołujący u mnie ciarki balladowy, wręcz dołujący utwór „Ostatnie widzenie” czy tytułowy „Detox”. To niestety cecha charakterystyczna tego albumu – dużo smutku, strachu, obaw. Wszystkiego tego, co w tamtym czasie towarzyszyło Ryśkowi. Doskonale to czuć w tekstach (pisanych nie tylko przez wokalistę, ale tez przez m.in. Darka Duszę) i w jego śpiewie. Tekst do utworu tytułowego Riedel oparł o swój dziennik, który prowadził na odwyku. W zasadzie to zaczął go prowadzić i nie skończył. Podobnie, jak leczenia… Dlatego płyta w warstwie liryczno-wokalnej to dramatyczny obraz człowieka zagubionego, uzależnionego, samotnego, ale ciągle mającego malutką nadzieję, że coś w jego życiu zmieni się na lepsze. Mam wrażenie, że mało jest w polskiej muzyce albumów tak szczerych i tak poruszających. Nawet po 30 latach zdarza mi się mieć łezkę w oku podczas słuchania.

Do tego znakomicie wpasowuje się muzyka. Tych basowych pochodów, tych przenikających serce gitarowych harmonii i solówek aż chce się słuchać. Nawet zdawałoby się nie pasujące tutaj dwa instrumentale – „Śmiech czy łzy” i „Letni spacer z Agnieszką” mają swój urok. I są chyba najbardziej optymistycznymi elementami płyty. Czuć wyraźnie, że mniej w tej płycie improwizacji, a więcej planowania, aranżowania. Po prostu dorosłości. Co ciekawe – „Ostatnie widzenie” i „Mamy forsę, mamy czas” miały wejść na wydanego w 1989 roku „Najemnika”. Ja się cieszę, że zespół nie odłożył ich gdzieś na półkę i postanowił wydać na kolejnej płycie.

Nowością jest również nazwisko perkusisty, który wraz z zespołem wszedł do studia. Mowa o Jerzym Piotrowskim (m.in. SBB, KOMBI, CZESŁAW NIEMEN, IRENEUSZ DUDEK, MARTYNA JAKUBOWICZ). To słychać. Piotrowski ma inny styl, niż grający jeszcze na „Najemniku” Marek Kapłon (ex-TSA). Do tej pory z wielką przyjemnością słucham płyty z koncertu zarejestrowanego w 1992 w katowickim „Spodku” właśnie z uwagi na m.in. perkusję.

Do tego wielkie brawa należą się realizatorom „Detoxu” – Piotrowi Madziarowi i Jackowi Frączkowi, którzy usiedli za „gałkami” w studiu Polskiego Radia w Poznaniu. Panowie wydobyli smak DŻEMU. Smak prawdziwie wykwintny. A żeby było ciekawiej – wieść gminna niesie, że całość nagrano w ciągu zaledwie 38 godzin.

Cała płyta jest utrzymana w konwencji amerykańskiego grania okraszonego śląskim „sznytem”. Gdyby powstawała w innej rzeczywistości, to mielibyśmy zespół równie kultowy na całym świecie niczym LYNYRD SKYNYRD. Chociaż być może w innej rzeczywistości Rysiek byłby innym Ryśkiem. DŻEM byłby innym DŻEMEM. Czy równie fascynującym?

O muzycznej zawartości „Detoxu” napisano już chyba wszystko. Mogę pisać o pięknych solówkach Styczyńskiego, których nie powstydziłby się David Gilmour czy Mark Knopfler. Mogę zachwycać się liniami basowymi Bena Otręby czy klawiszowym smakiem Pawła Bergera. Tyle, że tym zachwycały się już tysiące, jak nie miliony. Jednak jej emocjonalna strona wciąż się zmienia. Zmienia się grono odbiorców. Rośnie nowe grono fanów. A przekaz Ryśka wciąż przykuwa uwagę, wzbudza sentyment i trafia do słuchaczy. Muzycy wciąż są wzorcem dla młodych instrumentalistów. Jedno jest pewne. DŻEM miał zawsze coś do przekazania.

I na koniec taka ciekawostka. Na fanowskich profilach zespołu i Ryśka na Facebooku przeczytałem, że album ukazał się 10 maja. Wikipedia twierdzi, że był to czerwiec. Jan Skaradziński w książce „DŻEM. Ballada o dziwnym zespole” pisze, że był to lipiec. Jak było naprawdę? Mam nadzieję, że spytam przy okazji kogoś ze „źródła”. Ja, jak wspomniałem na wstępie miałem wtedy 10 lat… A tym czasem aby pogodzić wszystkie trzy wersje postanowiłem celebrować jubileusz „Detoxu” przez trzy miesiące. Codziennie.

Najnowsze

Related articles