Są takie płyty, na które się czeka. Są też takie, które przychodzą po cichu i robią niezłe zamieszanie. Przyznaję się, że na nową płytę RAGE nie czekałem. A teraz bardzo żałuję, że dopiero po nią sięgnąłem…
Peter „Peavy” Wagner od 40 lat konsekwentnie podąża heavy metalową ścieżką. Inni po tylu latach zapełniają hale i stadiony, a on… po prostu robi swoje. Nagrywa pod szyldem RAGE kolejne heavy metalowe płyty, gra klubowe koncerty, pojawia się też oczywiście na różnych festiwalach. Nie zmienia to jednak faktu, że w 2021 roku głośniej było o nowych wydawnictwach IRON MAIDEN, HELLOWEEN czy nawet RUNNING WILD niż o wydanym we wrześniu „Resurrection Day”. A szkoda…
Ja też jakoś specjalnie nie wyczekiwałem wieści o nowej płycie Niemców. Znam, bardzo lubię i często wracam do płyt z lat 80-tych i 90-tych. Jednak XXI wiek zbyt szczęśliwy jakoś dla zespołu nie był. Miałem wrażenie, że kilkanaście lat temu grupa straciła trochę swojej mocy. I oto nadszedł czas… zmartwychwstania.
Po patetycznym intro dostajemy od razu utwór tytułowy, a moja ręka momentalnie wędruje do potencjometru głośności, ku uciesze moich sąsiadów. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Jest moc, energia, chrapliwy śpiew Wagnera, potężna perkusja i świetny, melodyjny refren. Ciężko przy tym numerze nie pomachać grzywą. Jeśli przy tych dźwiękach nie zerwiecie się z fotela, to jestem pewien, że zrobicie to np. przy ocierającym się o thrash „Virginity” czy klasycznie heavy metalowych kopniakach w postaci „A New Land”, „A Man in Chains” czy mającym w sobie coś z pirackiego metalu „Traveling of Time”. Przy niemal każdym utworze człowiek ma ochotę, jak za szczeniaka chwycić za suszarkę i porobić za gwiazdę metalu do lustra. Jednak szczeniackie czasy minęły, więc zamiast suszarki jest kufel z sokiem z szyszek chmielowych – idealnie pasuje do tego niemieckiego grania. Tego naprawdę chce się słuchać – melodie, piękne solóweczki, kompozycje, kilka orkiestrowych wstawek, moc i ciężar, a tempo nawet na moment nie siada. Bo nawet piękna ballada „Black Room” nie zmiękcza odbioru całości.
Cała płyta jest potężna, zarówna pod względem kompozycji, jak i brzmienia. To esencja niemieckiego heavy metalu w XXI wieku. Jest prosto, topornie, ale… Po raz pierwszy od ponad 20 lat (dokładnie od wydanej w 1999 roku płyty „Ghosts”) mamy w RAGE dwóch gitarzystów. I panowie Jean Bormann i Stefan Weber robią konkretną „robotę”. Dzięki temu czuć powiew świeżości, jakiego ten zespół potrzebował. Mam wielką nadzieję, że ten skład „Peavy” utrzyma przy sobie trochę dłużej.
Ten album nie ma słabych punktów. Gdyby nawet zespół zdecydował się grać w całości tę płytę na koncertach, to śmiem twierdzić, że byłoby to 50 minut (tyle trwa cały „Resurrection Day”) konkretnego łojenia. Ja już czekam na kolejny efekt współpracy tego składu. Z reguły Wagner nie każe długo czekać na nowe studyjne dzieła RAGE.
„Ressurrection Day” to „zmartwychwstanie” RAGE z wielkim hukiem, więc pamiętajcie, żeby tej płyty słuchać BARDZO głośno.