HUNTER: Jesteśmy hipisami, Krzyżakami i pacyfistami

HUNTER rusza w jesienną trasę. Przed wyjazdem postanowiliśmy sprawdzić, co słychać w zespole. Paweł „Drak Grzegorczyk opowiedział nam m.in. o obchodzonym niedawno jubileuszu oraz depresji, jaka dopadła muzyków w czasie pandemii.


— 35 lat na scenie, a w zasadzie już nawet 37. Czujesz się spełnionym muzykiem?

— Chyba tak. Nagrywamy płyty, cały czas istniejemy, więc wszystko jest ok. Wiadomo, że można byłoby więcej zrobić, nagrywać więcej płyt itp. Robimy jednak tyle, ile jesteśmy w stanie. Póki się podobają, ludzie chcą ich słuchać, to tak – możemy mówić o spełnieniu.

— Jubileusz 35-lecia świętowaliście na Dniach i Nocach Szczytna. Podobno najtrudniej występuje się przed własną publicznością?

— Niekoniecznie. Kiedyś, na początku, rzeczywiście tak było. Później z czasem przestało to już mieć znaczenie czy gramy w Szczytnie, Zabrzu czy we Wrocławiu. Wszędzie tak samo świetnie ludzie nas przyjmowali, więc teraz nie mam już takiego odczucia, że na własnym podwórku jest trudniej.

— Po tylu latach można byłoby odnieść wrażenie, że muzyka Huntera jest grana przez weteranów dla weteranów. Tymczasem w Szczytnie w pierwszych rzędach widziałem mnóstwo młodych twarzy.

— Ta średnia wieku się minimalnie podniosła. Jeszcze kilka lat temu mieliśmy 12-, 13-, 14-latki. Oni teraz mają już 18-19 lat. Z kolei młode pokolenie bardzie słucha rapu i hip hopu. Więc ten wiek jednak trochę się przesunął, chociaż nadal są to nastolatki. Oczywiście wciąż zdarzają się młodsi, ale kiedyś było ich dużo więcej. W tej chwili ta młodzież nieco dorosła ale wciąż z nami jest. Oczywiście w tylnych rzędach stoją rodzice, a nawet i dziadkowie, bo tak też się zdarza.

 Wiem, że nie lubisz tego określenia, ale masz tą świadomość, że dla tych młodych ludzi jesteś legendą, HUNTER jest legendą?

— To nie jest tak, że nie lubię. Nie potrafię powiązać tego z nami. Nie czuję, że jesteśmy w jakiś sposób wyjątkowi, żeby nas nazywać legendą. Jeśli ktoś tak uważa, to oczywiście jest mi bardzo miło. Ale sam o sobie w ten sposób nie myślę. To może wynikać z poczucia, że słowo legenda oznacza zazwyczaj – stary. Tylko, że my się tak nie czujemy (śmiech). Ta branża „stety” odmładza. Jeżeli robisz to, co my, to nie masz czasu na myślenie ile masz lat. Te jubileusze robimy bardziej dla ludzi, niż dla siebie. Nie jesteśmy przywiązani do roczników. Chcemy cały czas grać i rozwijać się. Nie mamy czasu na roztrząsanie, jak długo to robimy. Mamy nadzieję, że będziemy to robić jak najdłużej. Na pewno dopóty, dopóki ludzie będą chcieli nas słuchać. Legendy natomiast kojarzą mi się z zespołami, które naprawdę są już na emeryturze, nie grają lub mają już jakieś ostatnie trasy. My chcemy „ciąć” dalej.

Paweł „Drak” Grzegorczyk (HUNTER) / fot. Kasia Muraszko

 Kiedyś Skaya z QUO VADIS opowiedział mi taką historię, że po jednym z koncertów podszedł do niego stary fan ze swoją pociechą, pogłaskał syna po głowie i z dumą powiedział „Robiony przy QUO VADISIE”. Miałeś kiedyś coś podobnego?

— (śmiech) No nie, czegoś takiego nie miałem (śmiech). Ale dobra historia…

 To pokazuje przekazywanie muzyki z pokolenia na pokolenie. U Was to też się chyba tak dzieje?

— Coś takiego, jak wspomniana przed chwilą przez Ciebie sytuacja, mogło się zdarzyć. Na pewno na koncertach powstało dużo związków, zdarzały się oświadczyny na scenie, śluby później. Fajnie, że na takiej płaszczyźnie łączymy ludzi. To super uczucie, więc tylko się cieszyć. Mój syn, kiedy miał jeszcze może z 5 lat, pomalował mi flamastrem ścianę. Spytałem „Czemu to zrobiłeś, synku?”, a on mi odpowiedział, „żeby było super tatusiu”. Przy takim argumencie ciężko wymyślić coś mądrego. Robimy więc wszystko, żeby było „super”. Jeżeli komuś sprawia radochę to co robimy, odkrywa coś nowego, rozwija się, to oznacza, że nie jesteśmy bezużyteczni.

 Gdybyś mógł albo musiał zmienić w tej historii, którą przeżyliście jako HUNTER, to co by to było?

— Ciężko powiedzieć. Na pewno zrobiłbym wszystko, żeby to tak długo nie trwało. Zanim się rozkręciliśmy tak, że zaczęliśmy to robić prawie profesjonalnie, to straciliśmy mnóstwo czasu, bo nie byliśmy w stanie nagrać płyty. Nie było nas stać, nie było wydawcy itp. Gdyby to się potoczyło szybciej, to myślę, że do tej pory stworzylibyśmy dużo więcej muzyki. Bylibyśmy w innym miejscu, chociaż ciężko powiedzieć czy w lepszym. Tego już nie sprawdzimy. Mieliśmy pecha, że nie trafiliśmy na kogoś, kto by nas pokierował. Kogoś z wizją. Owszem, byli udzie, którzy nam bardzo dużo pomogli. Brakowało nam na początku jednak profesjonalnej firmy wydawniczej czy menagementu. Być może to by pchnęło nas dużo wcześniej do pewnych rzeczy. Z drugiej strony – byś może byśmy grali zupełnie coś innego. A jeśli komuś się podoba to, co robimy, to może tak właśnie musiało być. Tak to sobie tłumacze. Kiedyś było też dużo więcej siły, więc pewne rzeczy można było robić szybciej niż teraz. 

Scena metalowa odkąd pamiętam wzbudzała kontrowersje. Najczęściej były one zamierzone, tak jak np w przypadku KATA czy BEHEMOTHA. Wam takie kontrowersje udało się niestety wywołać niedawno zupełnie przypadkowo… (w skrócie: jedna z radnych Rady Miejskiej w Szczytnie zarzuciła zespołowi propagowanie nazizmu podczas występu na Dniach i Nocach Szycztna, kiedy to grający grający na instrumentach perkusyjnych oraz okazjonalnie chwytający za mikrofon Arkadiusz „Letki” Letkiewicz wystąpił w mundurze z przypinką – swastyką)

— Wolałbym, żeby ludzie oceniali nas przez pryzmat muzyki i tekstów, czyli tego, co tworzymy. Takie insynuacje, z jakimi mieliśmy do czynienia są wyssane z palca, bzdurne, świadczą o kompletnej indolencji i ignoranctwie. Pozytyw tego był taki, że ludzie się zmobilizowali. Poczuliśmy niesamowite wsparcie, ludzie stanęli za nami murem. Prowodyrzy tej akcji dostali taki „łomot”, że po kilku dniach już nawet było mi ich trochę szkoda. Z drugiej strony to jednak nie może bez echa przejść, bo chodzi też o przyszłość, żeby nikomu innemu w podobny sposób krzywdy nie robili. To jest 37 lat naszego życia. Jeśli ktoś stwierdza, że robisz coś, z czym ty przez całe życie walczysz, to coś takiego potrafi nieźle wkurzyć. Nasi fani jednak tak to załatwili, że my sami nie musieliśmy już nic robić. Z drugiej strony patrz w jak zacofanym kraju żyjemy, klaustrofobicznym, pełnym bezsensów. Muszą minąć chyba jeszcze ze dwa pokolenia żeby to się zmieniło. Chociaż już powoli jest lepiej. Widzę to po dzieciakach, że nie jest już tak łatwo ich nastraszyć i zmanipulować.

 Sytuacja jest o tyle dziwna, że nie tak dużo wcześniej przed kontrowersyjnym koncertem, daliście o sobie głośno znać stanowczymi wypowiedziami m.in. o wojnie w Ukrainie. Utwór „Kiedy umieram…”, który opublikowaliście niedawno w wersji ukraińsko języcznej  jest wybitnie antywojenny, a co za tym idzie również antyfaszystowski czy anty nazistowski…

— My przecież całe życie to robimy. Od 1985 roku. W „Kiedy umieram…” zmieniliśmy język, ale przekaz jest ten sam. Nie mamy pod tym względem nic sobie do zarzucenia. Być może było w tym ataku jednak jeszcze jakieś polityczne drugie dno. Po naszej kontrze ludzie, którzy rozpętali tę burza, jednak dalej w to brną. Słyszałem, że jedna z tych radnych, która to rozpoczęła domaga się od burmistrza, żeby zmusił nas do przeprosin. Ja tego już kompletnie nie czaję. Po takim „łomocie” i uświadomieniu im, jak bezsensowną i krzywdzącą rzecz zrobili, oni dalej to ciągną. To fatalnie świadczy o nich, o ich inteligencji, postrzeganiu świata i przede wszystkim świadomości. Naprawdę nadal w to brną, to jest niewiarygodne. 

 Słuchałem ostatnio przekrojowo Waszych utworów, od „Żniwiarzy umysłów”, przez „Kiedy umieram…” i „Petrobożka” po nowsze. I patrząc na to, co się dzieje dookoła nas, straszne jest to, że te teksty są ciągle aktualne…

— Niestety tak właśnie  jest. Ale tu nie trzeba być Nostradamusem. Taka jest natura ludzka. Zawsze było tak, że jedni wykorzystywali drugich, silniejsi słabszych, sprytniejsi naiwnych. Tak już jest. Czy to jest dyktator, premier, prezes czy ktokolwiek inny. Cwaniaków nie brakuje. Najczęściej mają kupę kasy ale nadal nie znają limitów. Przecież Putin to pewnie najbogatszy człowiek świata, a ciągle mu mało. To jest przygnębiające. To najwyższy poziom „Imperium Zła”. W Polsce tez mamy przykłady ludzi, którzy aspirują do tego modelu. Czasami mam wrażenie, że również byliby w stanie zrobić wszystko, żeby tylko utrzymać się przy władzy i nadal bezkarnie wykorzystywać innych.

 Byłbyś w stanie napisać dla HUNTERA jakiś pozytywny tekst?

 (śmiech) Mamy coś pozytywnego, przynajmniej w naszym rozumieniu (śmiech). „Figlarz Bugi” jest o postaci komiksowej Janusza Christy. Czasami coś takiego powstaje. „O wolności” jest chyba też taką piosenką, gdzie jest sporo optymizmu. Pewnie by się coś jeszcze znalazło. Jednak rzeczywistość i realia, w których żyjemy, nie pozwalają na cieszenie się. To nie jest też tak, że my na co dzień się umartwiamy. Po prostu w tekstach i muzyce wywalamy, to co nas najbardziej boli, wkurza, smuci itd. W ten sposób uwalniamy emocje. Nie wyjdziemy na ulicę, bo jesteśmy hipisami, Krzyżakami i pacyfistami. Jakkolwiek brzmi to sprzecznie (śmiech) ale też nie umiemy siedzieć cicho. Nie wypada, nie należy, nie wolno.

 Patrząc na nagłówki codziennych newsów inspiracji do kolejnych tekstów Ci nie zabraknie?

— Z tym raczej niestety nie będzie problemów. Naprawdę wolałbym, żeby było inaczej. I nie mówię tu o jakichś super pozytywnych rzeczach. Mroczna strona ludzkiej egzystencji zawsze bardziej prowokowały mnie do pisania. Niemniej na przykład „HellWood” miała filmowy sznyt i to bardziej mi się podobało. Bardzo lubię muzykę ilustracyjną, filmową.  Wolałbym się takimi rzeczami zająć.

 Wielu artystów w czasie pandemii mając przerwę od koncertów, zamknęło się w domach i stworzyło materiał na nowe płyty. Część nawet już się ukazała. A jak tam w HUNTERZE?

— Nas pandemia niestety psychicznie zgniotła. Okazało się, że nie byliśmy zupełnie przygotowani na brak koncertów. Każdy ma z tyłu głowy taką sytuację, że będzie mniej ludzi przychodziło, że będziemy grali mniej. My mamy na koncertach dosyć rozbudowaną produkcję, więc nie możemy zagrać gdziekolwiek, dla jakiejkolwiek ilości ludzi, bo to są za duże koszty ekipy, sprzętu itd. Z tym, że nie będziemy w stanie grać tyle ile byśmy chcieli liczymy się już od dawna, natomiast branie pod uwagę tego, że nie będziemy grali w ogóle – nie wchodziło w grę. Mocno nas to „tąpnęło” i uświadomiło, jak ważne są dla nas koncerty. Wiadomo, że trzeba nagrywać płyty, ale najbardziej kręci nas granie na żywo. Tam się w pełni realizujemy i oczyszczamy z negatywnych emocji. Wracasz z grania do domu i możesz dalej mierzyć się z codziennymi problemami, których jest przecież bez liku. Jak tego z siebie nie wyrzucisz, to się piętrzy i zaczynasz w pewnym momencie bardzo to odczuwać. Ty i twoje otoczenie. Zapadliśmy się dosyć mocno, było wręcz depresyjnie. W pewnym momencie na szczęście zaczęliśmy działać. Nie wykorzystaliśmy jednak tego czasu tak, jak powinniśmy to zrobić, czyli rzucić się w wir studia, nagrywać ile się da i potem tylko czekać na odblokowanie koncertów. To nam się nie udało. Pracujemy jednak teraz nad dwiema płytami – elektryczną i akustyczną. „Kiedy umieram…” w wersji ukraińskiej było pierwszą zajawką tej akustycznej. Na płytę elektryczną już mam napisane teksty. Na ten moment chciałbym się jednak skupić na unplugged, bo robimy ją już siedem lat i cały czas przekładamy, bo elektryczne płyty są priorytetem. Teraz przyszedł czas to zmienić. Chcemy w końcu skończyć to, co zaczęliśmy.

Hunter
HUNTER / fot. Ilona Matuszewska

  Ruszyły koncerty. Tylko, że z rzeczywistości pandemicznej przeskoczyliśmy w rzeczywistość wojenną. To również czuć na Waszych występach. 

— Teraz jesteśmy już na etapie, że wszyscy są zmęczeni tym tematem. Z drugiej strony to wciąż trwa. Na Ukrainie niewiele się zmieniło. Ludzie cały czas się zabijają, giną dzieci, jest regularna wojna. Myślenie o tym, że jest lepiej i można odetchnąć nie jest prawdą. Trzeba o tym cały czas mówić i uświadamiać ludziom, że nasza pomoc i wsparcie są ciągle potrzebne. Ukraińcy walczą przede wszystkim za siebie, ale też i za nas. Gdyby nie oni, to podejrzewam, że niedługo byśmy u nas rublami płacili. Dziwię się Europie. To oczywiste, że im dalej na Zachód, tym mniejszy jest ten strach. Tylko jeśli oglądają jakiekolwiek doniesienia z Ukrainy, to chyba widza, że agresor nie ma żadnych limitów i nie widać ich końca. Rosjanie nie cofną się przed niczym. Ma być powrót do imperium za wszelką cenę i koniec. Jeśli ludzie teraz tego nie powstrzymają, to będzie już tylko coraz gorzej. Rządzący też są w rozkroku. Z jednej strony chętnie by się pozbyli problemu kosztem ugłaskania Rosji. Z drugiej jest to jednak krótkowzroczne. Rosjanie się tym razem lepiej przygotują i ruszą ponownie, a wtedy nie będzie już co zbierać.

Na zakończenie tegorocznych wakacji zagraliście trzydniową mini trasę z „ziomkami” z VADERA. Tyle lat jesteście na scenie, a okazji do wspólnego grania w sumie nie było…

— Jak ustaliliśmy z Peterem (Piotrem Wiwczarkiem, liderem grupy VADER – przyp. red.) przez te lata zagraliśmy zaledwie jeden wspólny koncert – w olsztyńskiej Uranii. I to był jakiś festiwal. Wobec tego to była nasza pierwsza taka „trasowa” przygoda. Z HATE i THY DISEASE (pozostali uczestnicy trasy „Summer Bloody Summer 2022” – przyp. red.) gdzieś tam się mijaliśmy, ale to też były pojedyncze koncerty. W tej sytuacji ten wspólny weekend był niesamowitym przeżyciem. Bardzo mnie zaskoczyły i podniosły na duchu reakcje ludzi. Kiedyś jak death metalowa publiczność szła na swój zespół, to reszta kapel była „mielona”. Teraz jest inaczej, ludzie się otworzyli, zmieniła się mentalność. Już nie jesteśmy tacy skrajni. Fani HUNTERA z ciekawością oglądają VADERA, bo to jest niesamowity zespół. Zresztą zarówno ich, HATE czy THY DISEASE miło się ogląda nawet dla kogoś, kto nie lubi takiej muzyki. Fajnie jest zobaczyć jak to jest zgrane, cały ten show, jak oni ciężko pracowali, żeby osiągnąć taki poziom. Z drugiej strony fani VADERA mogą usłyszeć kilka naszych antywojennych kawałków, które nie są wprawdzie tak gęste i szybkie, ale mają w sobie coś bardzo ciężkiego. Nie gramy tak szybko ale za to bardzo ciężko. Po koncertach podchodzili do nas po autografy i zdjęcia ludzie w koszulkach VADERA i było to dla nas coś poruszającego. Takie fuzje zespołów na koncertach są super, one łączą ludzi. Szkoda nam było, że to tylko trzy dni. Oby takich akcji było więcej.

27 sierpnia zagraliście na festiwalu organizowanym przez zespół MATERIA. To mi przypomniało o festiwalu swego czasu przez Was organizowanym…

— On nie był organizowany przez nas. Wiem dlaczego tak mówisz – bo to był Hunter Fest. Rozumiem, że ludzie mogą to tak kojarzyć. Fakt jednak jest taki, że to nie był nasz festiwal. Co nie zmienia fakt, że miał duży potencjał, pomysł był niesamowity. MATERIA sobie z tym radzi, miasto ich niesamowicie wspiera. Ktoś wyciągnął wnioski z błędów innych albo po prostu jest to od początku świetnie zorganizowane. Będąc na ich imprezie jednak też pomyślałem o Hunter Feście – „szkoda, że to nie wypaliło”.

 Szkoda, bo pomimo tych różnych perturbacji ja tę imprezę miło wspominam. Kilka fajnych kapel udało się tam zaprosić…

— Tak, jak wspomniałem – pomysł był fajny. Ludzie w pewnym momencie zaczęli już przyjeżdżać na festiwal dla klimatu, a nie dla zespołów. To świadczyło bardzo dobrze o tej imprezie. Niestety stało się to, co się stało, a stać się nie powinno. Nie robi się takich rzeczy, które wtedy zrobiono. Ludzie wciąż pytają, ale nie. My się tego nie podejmiemy, bo się na tym nie znamy, nie jesteśmy menadżerami. Nasz błąd był taki, że daliśmy swoją nazwę. Nikt jednak nie zakładał, że z czasem pojawią się jakieś problemy. Każdy chciał, żeby było super. Niestety finalnie to nie wypaliło. Mocno przez to oberwaliśmy i nie chciałbym tego nigdy powtórzyć. Nie było to miłe.

 Przed Wami jesienna trasa. Zakładam, że będzie miła?

— Dawno nie graliśmy tras, prawie trzy lata. Mam nadzieję, że będzie super. Zresztą już po ostatnich koncertach czuć, że i my i ludzie stęskniliśmy się za sobą.

 Zrobicie przekrój przez swoją historię czy na coś położycie szczególny nacisk?

— Zwykle robimy przekrój. To będzie mocno antywojenna trasa, więc pewnie zrobimy małe przemeblowanie. Setlistę zmodyfikujemy tak, aby to wszystko miało sens.. Na pewno nie zabraknie „Kiedy umieram…” po ukraińsku. Rozmawiamy z naszymi przyjaciółmi, żeby nas gościnnie wsparli. Planujemy kilka niespodzianek. Mam nadzieję, że uda nam się je zrealizować.

 Pamiętasz jeszcze jak nagrywaliście swoją pierwszą płytę „Requiem”?

— Pewnie. Takich rzeczy się nie zapomina (śmiech).

 Nagrywaliście ją w Niemczech, dokąd pojechaliście mercedesem „beczką”, kupiony za pieniądze m.in. wygrane na „Konfrontacjach” w Kętrzynie. Pamiętasz tę imprezę?

— Dokładnie tak było, pamiętam. Na koncercie wtedy pojawiła się nawet nasza flaga. Zagraliśmy cover „Enter Sandman” METALLIKI. Spaliśmy w jakiejś sali gimnastycznej na materacach, razem z innymi zespołami. Fajnie tam było, śmiesznie.

 Nie brakuje ci trochę takich „dzikich” czasów?

— Do tej pory zdarzają się czasami takie momenty, np jak się sypnie transport. Nieczęsto, więc najczęściej obracamy w żart odnosząc się właśnie do starych czasów. Z drugiej strony też nie po to tak ciężko pracowaliśmy, żeby dalej spać w salach gimnastycznych. Żeby zagrać dobry koncert trzeba być wyspanym i w dobrej formie. To są dwugodzinne występy. To nie przechadzka po parku. 

 Pamiętam też inny występ w Kętrzynie, już w drugiej połowie lat 90-tych. Graliście w ramach dni miasta, na placu przed Ratuszem, w samo południe, a przed sceną był turniej streetballa…

— Tak, też to pamiętam (śmiech). Zdarzało nam się grać w dziwnych sytuacjach. Kiedyś był taki koncert w Olsztynie, gdzie przed sceną startowały balony. Supportował nas zespół tańca towarzyskiego siedmiolatków. Mali chłopcy we fraczkach i dziewczynki w sukienkach tańczyli na scenie, która wyglądała jak średniowieczny szafot. Takich dziwnych akcji było sporo. Kiedyś, gdy będę miał więcej czasu, może usiądę i spiszę jakieś wspomnienia, bo przez te lata sporo się ich nazbierało. 

 W tym roku obchodzicie 35-lecie, ale przez pandemię z dwuletnim poślizgiem. Masz świadomość, że kolejny jubileusz już za trzy lata?

— Tak, to właśnie powiedziałem w Szczytnie, że 40-tka już za trzy lata. Ale nie wiem czy w Szczytnie, bo może być różnie przy obecnych nastrojach po ostatnim koncercie. Zresztą, nawiasem mówiąc, trzy lata wcześniej zagraliśmy ten sam numer na tej samej imprezie, w tym samym mundurze, z tą samą swastyką, w tej samej piosence i z tym samym antyfaszystowskim przesłaniem. Więc jak widzisz, czasy są dziwne. Niektórzy potrzebowali trzech lat, żeby nabrać rozpędu i to zauważyć. 

Wpisując się do księgi pamiątkowej Szczytna złożyłeś podpis, tam gdzie powinien burmistrz. To jakiś znak? W końcu wybory samorządowe coraz bliżej…

— Nie, nie, nie. Byłem co prawda radnym przez osiem lat. Wybrano mnie nawet na dwie kadencje. Po ośmiu latach jednak stwierdziłem, że to już nie dla mnie i nie wystartowałem więcej. Parę osób się zmieniło po pierwszej kadencji i wszystko straciło to dla mnie sens. Szkoda mi było na to czasu. Praca samorządowa na rzecz miasta jest super i daje niesamowitą satysfakcję. Ale kłócić się z ludźmi, albo patrzeć na „polityczków” małego formatu próbujących uskuteczniać swoje gierki, to nie dla mnie. Szkoda na to czasu i nerwów. A z kolei burmistrz to poważna i wymagająca funkcja. Nie każdy sobie z nią poradzi. Trzeba mieć podejście i predyspozycje. Ja takich nie mam. Tak więc na pewno nie ma o czym mówić (śmiech). To do tego praca, której nie kończysz o 15-tej, tylko zabierasz do domu, więc kiedy grać? Może gdybym nie miał w życiu co robić, i nie wiedział jaka jest specyfika tego stanowiska to bym o tym pomyślał przez moment, ale wiem. Wiec nie. Poza tym szkoda mi każdej chwili straconej na rzeczy, do których nie czuję pociągu. Zostawmy to ludziom, którzy to czuja i się do tego nadają.

HUNTER w trasie:

30.09Białystok, Zmiana Klimatu (+ THE BOARS)

01.10Kruklanki, Moto Gospoda

07.10Gdynia, Ucho/Podwórko.art

08.10Przecław, GOKSiR

14.10Poznań, U Bazyla

15.10Wrocław, Stary Klasztor

28.10Zabrze, CK Wiatrak

29.10Kraków, Kwadrat

30.10Rzeszów, Pod Palmą

 

Najnowsze

Related articles