Zaczynam lubić te algorytmy na YouTube. Nie wiadomo skąd nagle z moich głośników pewnego pięknego, wiosennego dnia niczym czołg z lasu wyłonił się z warkotem zespół CHAINSWORD.
Na początku myślałem, że mam do czynienia z jakimiś mniej znanymi nagraniami BOLT THROWER. Jednak coś mi do końca nie pasowało. Zmieniłem otwartą w przeglądarce kartę i moim oczom ukazała się nieznana mi do tej pory nazwa – CHAINSWORD. Szybko wrzuciłem nazwę w internet. I co? Okazało się, że to warszawska kapela. I tu kolejne zaskoczenie – oni nie brzmią jak większość przedstawicieli rodzimej sceny death metalowej.
Tak, to właśnie śmiercionośnym metalem para się stołeczny kwintet. Ich debiut ukazał się pod koniec lutego nakładem Godz Ov War Productions. Ja poznałem go jakiś miesiąc później. I od tamtej pory myślałem intensywnie o tej recenzji. Kombinowałem, do czego się tu przyczepić. To debiut, więc przecież nie można za bardzo chwalić. I takie podejście mnie zgubiło, bo okazało się, że można. A nawet trzeba.
Tak jak już wcześniej pisałem – dziś w naszym kraju już chyba nikt tak nie gra. „Blindmarch” to ponad 42 minuty do bólu klasycznego i technicznego deathu, ale takiego spod znaku jakości BOLT THROWER, MALEVOLENT CREATION czy OBITUARY. Do brytyjskich wymiataczy warszawiaków przybliża też tematyka tekstów nawiązująca głównie do historii, szczególnie II wojny światowej. No i okładka tejże płytki…
Nie mamy tutaj zabójczego tempa. Owszem są czasami fajne przyspieszenia, ale całość to jeden, konkretny walec. A w zasadzie czołg. Brzmienie jest ciężkie i brudne. Takiego brudu niestety brakuje mi coraz częściej na większości wysterylizowanych nowych produkcji. A u CHAINSWORD dźwięk przesypuje się niczym piasek przez gąsienice Tigera. Jest brutalnie, ale momentami też melodyjnie. Gitarki robią swoje. Perkusista też nie leci z prędkością światła na swojej podwójnej stopie.
Na uwagę zasługuje też wokalista kryjący się pod pseudonimem Herr Brummbär. Wszystkie wokale są jego dziełem i przyznaję, że jestem pod wrażeniem jego wszechstronności. Growluje dosyć głęboko, jednak do tego dokłada wrzaski rodem z black metalu. Sporo jest wokalnych nakładek, pogłosów itp. Może momentami nawet trochę za dużo. Ale to taki mały minusik. Hmmm, a jednak czegoś się delikatnie doczepiłem…
Pierwsze słuchanie tej płyty rozjechało mnie konkretnie. Potem za każdym razem było jeszcze lepiej. Odkrywałem coraz to nowe smaczki. Muzyka wzbudzała coraz to nowe emocje. Dlatego nie rozpisuję się tutaj o poszczególnych utworach. Łykam ją w całości i to bez popijania. Czuć tu pasję i radość grania. Może nie jest jakoś oryginalnie, ale chłopaki swoje inspiracje przekuwają na naprawdę solidne granie, takie z polotem. Na wyrabianie swojego stylu mają jeszcze czas. Dla mnie to jeden z fajniejszych debiutów, jakie ostatnio słyszałem, tym bardziej na rodzimej scenie. I po upływie tych 42 minut często odtwarzam ten album ponownie. Teraz to jeszcze tylko z chęcią posłuchałbym ich na żywo. I czekam na kolejne płyty.