Ktoś kiedyś nazwał go „kustoszem dorobku Breakoutu”. Nic dziwnego. Któż lepiej nadaje się do tego, niż syn Tadeusza Nalepy i Miry Kubasińskiej. Z Piotrem Nalepą, rozmawialiśmy kilka dni przed 18-tą rocznicą śmierci jego ojca (4 marca). Było o jubileuszach, muzyce i… presji nazwiska.
— Spotykamy się przy okazji koncertu Piotr Nalepa Breakout Tour. Te koncerty z jednej strony można uznać za smutne, bo są hołdem dla nieżyjących już artystów, ale z drugiej strony piosenki Breakoutu mają w sobie też dużo dobrej energii i tą dobrą energią dzielicie się również na takich koncertach właśnie ze sceny z publicznością.
— Ja generalnie nie przepadam za czczeniem smutnych rocznic, za tak zwaną martyrologią. Za każdym razem jak gramy, to tym się cieszymy. Gdyby tak nie było, to pewnie byśmy nie grali ze sobą. Każdy koncert sprawia nam radość i widzimy, że sprawia też radość publiczności. Czasami ludzie, bardzo często zresztą, się wzruszają. Na naszych koncertach przypominają sobie młode lata. Taki koncert jest dla nas radosnym świętem. Możemy sobie pograć fajną muzykę, spotkać się.
— Kiedyś rozmawialiśmy przy okazji koncertu zaduszkowego, dzisiaj rozmawiamy na kilka dni przed osiemnastą rocznicą śmierci Twojego ojca. To jednak mimo wszystko są smutne okazje. Czy to też w tym okresie wpływa na to, jak się czujesz na scenie?
— Oczywiście jest to przeżycie moje osobiste, ale nie myślę o takich rzeczach na koncercie, bo to jest po prostu święto muzyki. Dla mnie muzyka Breakout, czyli muzyka mojego ojca przetrwała wiele lat. Zespół święcił triumfy 55 lat temu, więc to jest nawet dla mnie zaskakujące, że to ciągle istnieje. W tej chwili zespołów coverujących Breakout jest, nie wiem, no mogę wymienić 10. Kiedy zaczynaliśmy, po śmierci mojego ojca 18 lat temu, to byliśmy jedyni, którzy grali ten repertuar. To jest dla mnie dziwne, że ta muzyka wciąż żyje i w tak wielu odsłonach.
— Gusta muzyczne, inspiracje przejąłeś po rodzicach. Czy może też były sytuacje, że Ty ich czymś „zaraziłeś” w późniejszym wieku?
— Zespołem nr 1 moim i mojego ojca był i jest Led Zeppelin. Oczywiście ja miałem różne inne fascynacje, ale gdzieś tam ten korzeń bluesowo rockowy we mnie został mimo, że wychowałem się w czasach punk rocka.
— Ale rozumiem, że na pewnym etapie już Twoje inspiracje też zaczęły odgrywać, przynajmniej dla Ciebie jakąś rolę?
— Z racji różnicy wieku byliśmy różni. Mój ojciec wychował się w czasach tanga i ówczesnego rock and rolla, natomiast ja wychowywałem się 20 lat później, więc oczywiście, że inspiracje były różne.
— Kiedyś gdzieś przeczytałem taką fajną rzecz, że poniekąd wychowałeś się na zapleczu koncertów Breakoutu. Czy to zaplecze właśnie wpłynęło na to, że zostałeś muzykiem?
— To, że wychowałem się na zapleczu, to pewnie jest jakiś cytat. Oczywiście niedosłowny. Owszem – jeździłem z nimi w trasy. Kiedy występowali na scenie, ja siedziałem za kulisami i to było dla mnie jakby normalne środowisko. Dla innych dzieci normalnym środowiskiem było przedszkole, a dla mnie były kulisy koncertu i autobus zespołowy. I hotele na przykład.
— I pewnie dlatego nie zostałeś architektem?
— Chciałem być architektem. Wyobrażałem sobie to, jako taką spokojną pracę, że będę sobie siedział przy biurku i rysował ładne domy, ale no nie wyszło. Wszystko potoczyło się inaczej.
— Kiedy teraz po latach stoisz na scenie i wykonujecie razem z zespołem utwór „Kiedy byłem małym chłopcem”, to czujesz się częściowo, jak ten mały chłopiec z początku tej piosenki? Bo wiadomo, że on tam później dorasta i tak dalej.
— Wiesz co, ja nie identyfikuję się z tą piosenką. Kiedyś już opowiadałem, że mały chłopiec to jest tylko taki temat, natomiast ten tekst ma dużo głębsze znaczenie. No i oczywiście wszyscy to kojarzą z tą okładką, że ja idę z ojcem za rękę i że byłem tym małym chłopcem. Nie, nie, tak nie jest. To jest kultowy numer, który zawsze kończy nasz koncert. Nie wyobrażam sobie, żeby był koncert bez niego. Utworów jest tak dużo, że ciężko jakby dogodzić publiczności. Gramy od 18 lat, nasz koncert trwa mniej więcej 2 godziny, a i tak prawie zawsze zdarza się, że ktoś przychodzi po koncercie i mówi „dlaczego nie graliście tam jakiegoś numeru?”. Nie możemy zagrać wszystkiego. Próbujemy troszeczkę zmieniać repertuar, ale jest kilka takich utworów, które muszą być w programie.
— Wspomniałeś już o tej słynnej okładce. Słyszałem, że chyba nie ma wywiadu, w którym nie padałoby pytanie o nią. Może nie zapytam bezpośrednio o nią, ale tak się zastanawiam… Czy właśnie ten mały chłopiec idący na tej okładce za rączkę z ojcem to już jest ten sześcio, siedmiolatek, który gdzieś tam myśli o muzyce? Wiem, że już chyba mając 6 lat zaczynałeś bębnić?
— Tak, to było naturalne. Tak, jak mówię – zamiast przedszkola miałem salę prób i salę koncertową, więc siadałem za bębnami. Natomiast oczywiście nie myślałem o tym, tylko po prostu bawiłem się jak dziecko. Dzieci się bawią w piaskownicy. Ja siadałem za bębnami i bębniłem. Chyba na tej okładce ja mam nawet 5 lat skończone, czyli to było jeszcze wcześniej.
— No to skoczymy trochę później, do roku 1988. Katowice, Spodek, Rawa Blues, pierwszy Twój koncert u boku ojca. Pamiętasz te emocje, które ci wtedy towarzyszyły?
— Moje emocje to można nazwać jedną wielką tremą. Pierwszy koncert z moim ojcem, który jest tu u szczytu swojej kariery i występuje ze swoim synkiem, który gra na basie. Pierwszy duży koncert i od razu Spodek, Katowice, Rawa Blues. Wszyscy patrzą, wszyscy oceniają, ja mam zero doświadczenia scenicznego i jest to mój też pierwszy koncert w ogóle na gitarze basowej. Jakoś daliśmy radę, ale byłem mocno wystraszony.
— Jak to było grać przez tyle lat u boku ojca? Traktował Cię trochę lżej, niż pozostałych muzyków? Czy jednak był twardym szefem na scenie?
— Ojciec zawsze był szefem i to nie podlegało żadnej wątpliwości. Wystarczy, że coś powiedział i tak się musiało stać. Natomiast oczywiście miałem jakąś taryfę ulgową. Ojciec otaczał się rodziną. Natomiast na scenie było coś takiego… jakieś porozumienie ojciec – syn. To były czasami porozumienia wzrokowe, niewerbalne i było wszystko wiadomo. Mogę to jednym zdaniem skwitować, że czułem się, jakbym grał z moim ojcem, który jest szefem zespołu.
— W tej chwili na przykład bardzo mocno w mediach społecznościowych Natalia Niemen spotyka się z hejtem. Jest bardzo często w sposób negatywny porównywana do swojego ojca, że ojciec był kimś, a ona jako artystka jest nijaka i jeszcze gorsze określenia padają. Czy Ty również czujesz taką presję nazwiska i czy z jakąś formą hejtu się spotkałeś?
— Przez lata nie zwracałem na to zupełnie uwagi. Być może dlatego, że nie udzielam się medialnie, tak jak Natalia, to mnie ten hejt bezpośrednio nie spotyka. Spotykam się natomiast z takimi określeniami, że jestem resortowym dzieckiem na przykład, albo że odcinam kupony od twórczości ojca. Staram sobie nie robić z tego jakiegoś problemu. Zdaję sobie sprawę, że pewne drzwi zostały przede mną otwarte z powodu nazwiska mojego, ale też pewne zostały zamknięte. No bo ja sam widzę, jak ja reaguję, jak ludzie reagują na dzieci słynnych osób. Ja zawsze będę synem Nalepy, Natalia będzie zawsze córką Niemena i tak można dalej mówić o Marleyu, Lennonie i.t.d. Tak to jest i tak będzie. Ja się z tym pogodziłem już dawno i dzięki temu nie mam chyba z tym problemu.
— Czy masz jakieś takie szczególnie miłe wspomnienie z dzieciństwa związane z obojgiem rodziców?
— Wspomnień jest dużo. Ostatnio przeglądałem stare zdjęcia i znalazłem taką klatkę polaroida, kiedy jesteśmy wszyscy razem i wokół nas są małe pieski – owczarki niemieckie. Właśnie był nowy miot i strasznie jesteśmy wszyscy szczęśliwi, bo otaczają nas te małe pieski. Powiedzmy, że jest to jedno z piękniejszych wspomnień takich wzrokowych. Natomiast wspomnienia są różne. Tak jak każdy ma i dobre i gorsze.
— Podobno nie lubisz tego określenia, ale Jan Chojnacki nazwał Cię kiedyś „kustoszem spuścizny Breakoutu”. Czy czujesz się takim propagatorem właśnie tej spuścizny? W końcu któreś tam pokolenie już dzięki Tobie zapoznaje się z twórczością grupy.
— To nie to, że nie lubię, tylko jest to takie trochę górnolotne określenie, ale Janek słynie z kwiecistego języka. W pewnym sensie, tak na poważnie, okazało się, że tak. Kiedy 18 lat temu graliśmy numery Breakoutów, byliśmy jedyną kapelą robiącą to. W tej chwili, jak wejdziesz w Internet i zobaczysz co się dzieje, to tych zespołów jest bardzo dużo. Czasami jest tak, że Robert – menadżer – dzwoni do jakiegoś klubu i mówi „dzień dobry, tutaj Piotr Nalepa Breakout Tour„, a pani mówi: „Breakouci już grali u nas”.
— No tak, jest tego trochę rzeczywiście. Pewną formą upamiętnienia Twoich rodziców i ich twórczości są imprezy pod hasłem Breakout Days. One też są takim dowodem na to, że ta twórczość cały czas żyje.
— Cały czas przychodzą ludzie, cały czas są zainteresowani, robią sobie zdjęcia pod pomnikiem mojego ojca. Impreza odbywa się w Rzeszowie. Władze miasta dbają też o to, żeby ta impreza się odbywała. Mam nadzieję, że w tym roku też będzie to fajne wydarzenie.
— Masz dosyć ciekawą drogę muzyczną: współpraca z ojcem, Piotr Nalepa Breakout Tour, zespół Nie-Bo, pisałeś muzykę też dla innych wykonawców, muzykę do filmów, np. do „Spony”…
— Nie, to ojciec pisał do „Spony”.
— A „Sposób na Alcybiadesa”?
— To była muzyka ojca. Ja tylko tam występowałem, grałem na gitarze.
— Czyli Wikipedia jest w błędzie?
— Dokładnie. Możesz napisać, że Wikipedia pisze o mnie… już nawet nie chce mi się mówić. Chciałem kiedyś poprawić hasło Wikipedii, ale moje poprawki zostały odrzucone. Od lat piszą, że mój ojciec kończył szkoły muzyczne, jakieś konserwatorium na kontrabasie. Było kiedyś napisane, że na klarnecie, na fortepianie. Jest to absolutną bzdurą. Mój ojciec nie skończył żadnej szkoły muzycznej. Wręcz ja jestem dumny z tego, że był samoukiem. I nigdy nie grał na fortepianie. A Wikipedia swoje… Potem ten tekst jest powielany w różnych portalach. Kiedyś z kimś tam korespondowałem i napisałem, że mój ojciec nie skończył szkoły muzycznej na fortepian, na co dostałem argument „jak to, ale przecież Onet o tym napisał”. A Onet ma wiadomości z Wikipedii, ale to jest już nie do wytłumaczenia. W naszych czasach bardzo często powielane kłamstwo staje się prawdą, ale to trudno. Niech ludzie myślą, że skończył konserwatorium.
— Chodziło mi generalnie o to, czy lubisz muzyczne wyzwania, skoro udzielasz się na kilku płaszczyznach?
— Od wielu lat już tego nie robię. Od kiedy powstał projekt Piotr Nalepa Breakout Tour w pewnym sensie odpuściłem te, jak mówisz, wyzwania. Kiedyś napisałem kilka fajnych piosenek, ale ich już w zasadzie nie słychać. Nie wiem, znalazłem jakiś taki komfort. Można to nazywać też rezygnacją, ale ja tego tak nie czuję. Znalazłem komfort w odtwarzaniu, w graniu muzyki mojego ojca. Przy czym ja to traktuję też twórczo, bo to nie jest tylko nauczenie się tych piosenek i granie ich. To też stanowi dla mnie wyzwanie. Granie przed różną publicznością, w różnych składach. Ja bardzo o to dbam, żeby to artystycznie było na najwyższym poziomie, jaki potrafię reprezentować.
— Czyli na ten moment nie dłubiesz nic autorskiego gdzieś tam na boku?
— Nie, nie. W tej chwili zresztą sytuacja jest taka dziwna na rynku muzycznym, że aż… No, to temat może na odrębną rozmowę. Ale nie mam zamiaru nawet w tym uczestniczyć.
— Dokładnie. Patrząc na to, co się dzieje na scenie, to smutno się robi…
— W naszym składzie dobrze się bawimy póki co. Być może to, że koncertów nie jest bardzo dużo, to paradoksalnie jest dobre dla nas dlatego, że zawsze, jak się widzimy, to cieszymy się, że ze sobą możemy pograć. To jest wielka przyjemność – grać ze wspaniałymi muzykami. I tyle. Skupiłem się na na działalności koncertowej. To mnie w zasadzie cieszy.
— Czujesz się bardziej rockmanem czy bluesmanem? Czy może nie lubisz tego typu szufladek?
— Mój ojciec na takie pytanie odpowiadał, że jest muzykiem rockowym, który gra bluesa. Dla mnie to nie ma znaczenia. To są szufladki, które straciły chyba w pewnym momencie znaczenie. Trzeba by zdefiniować, czym jest blues i czym jest rock w tej chwili. To się moim zdaniem zatarło. To jest po prostu granie muzyki.
— W tym roku jest kilka okrągłych rocznic związanych z Breakoutem. 55-lecie drugiej płyty, 45-lecie ostatniej. Jest okrągła również, niestety, rocznica śmierci Twojej mamy. Z tego, co wiem, to chyba Ty masz też okrągły jubileusz w tym roku?
— Tak, kończę sześćdziesiątkę.
— Czy to wszystko odzwierciedla się w tym, co w tym roku prezentujecie na koncertach? Czy na przykład z tych płyt wzięliście coś do repertuaru?
— Zrobiliśmy kiedyś eksperyment, kiedy była rocznica 50-lecia płyty „Blues”. Do naszego składu dołączył Bartek Łęczycki, znakomity harmonijkarz. Zrobiliśmy program z całą płytą, od pierwszego do ostatniego utworu – bardzo fajna rzecz. To był jeden koncert. Ja nie przywiązuję wagi do takich rzeczy, że są jakieś okrągłe rocznice, czy nieokrągłe. Gramy to, co lubimy i tak to wygląda. Robert Lubera wymyślił, że w tym roku mamy osiemnastą rocznicę powstania naszego projektu i że to jest jakaś tam pełnoletność. Daty i rocznice można naprawdę dowolnie wybierać, tym bardziej, że Breakout wydał chyba z 10 płyt, więc co roku może być rocznica.
— Będziecie robić jakąś specjalną osiemnastkę?
— Zobaczymy. Zobaczymy, bo 18 lat temu zaczęliśmy grać i jakoś to szybko minęło. To miała być na początku po prostu trasa koncertowa, dlatego nazywa się Piotr Nalepa Breakout Tour. Wyszło, że gramy cały czas od 18 lat. To sporo.
— Nawiązując do tych 2 płyt, które mają jubileusz w tym roku. zdarza ci się, jeżeli nie z zespołem, to gdzieś tam tak sobie do pogrania sięgać właśnie po utwory z tych płyt?
— Z płyty „70a” gramy „Dziwny weekend”. To jest tak, że pewne płyty są cięższe do zagrania. Tak jak powiedziałem wcześniej – staramy się mieszać te utwory, żeby się nie nudzić. Natomiast „Żagiel ziemi” jest taką wyjątkową płytą, która muzycznie, instrumentalnie może była fajna, natomiast przez to, że była tematycznie związana z olimpiadą, to te teksty nie są tak uniwersalne, jak większość utworów zespołu Breakout. Ta płyta jest przez wielu uważana jako najgorsza. Chodzi o to, że ona była pisana na zamówienie, a potem się okazało, że połowa świata bojkotuje olimpiadę w Moskwie no i było to pewnym obciachem. Teksty traktują tam o idei olimpijskiej i trudno by to było śpiewać dzisiaj na koncertach.
— Tak jak wspomniałeś, płyta jest ciekawa muzycznie. Teksty są jakie są, bo to była część trylogii, która wtedy była wydana, ale na przykład płyta „70a” moim zdaniem – nie wiem, czy się ze mną zgodzisz – mimo wszystko jest bardzo niedoceniana.
— Faktycznie, ja ją uwielbiam.
— Jest ważna dla polskiego rocka, chociażby z uwagi na debiut Józefa Skrzeka.
— Tak i jest to fantastyczna płyta. Tak jak mówię – nie możemy grać wszystkiego. Nasz program jest formą przeglądu. Nie możemy nie zagrać… I tutaj mogę wymienić, nie wiem, 5 czy 10 utworów. Natomiast nie wszystkie płyty były tak nośne, jak na przykład „Blues” czy pierwsza płyta Breakoutu.
— Ostatnie pytanie na luzie, chociaż też może nie będzie takie proste. Trafiasz na bezludną wyspę. Możesz mieć wyłącznie 2 płyty: jedną Breakoutu, drugą Nalepy solo. Jakie zabierasz ze sobą.
— Breakoutu i Nalepy solo? Ale zadałeś pytanie… Oczywiście „Blues” Breakoutu, bo ta płyta brzmi wspaniale od pierwszego do ostatniego momentu. Jest po prostu taką perełką. Na drugim miejscu byłaby właśnie „70a”, ale mimo wszystko wybrałabym tę pierwszą. Natomiast Nalepy solo byłby to „To mój blues”. Płyta z 1988 roku, na której gram również na basie i też na gitarze. Tam jest parę fajnych numerów.