Już po raz 25 firma Metal Mind Productions zaprosiła DEEP PURPLE do Polski. Przyznaję się, że do tej pory nie miałem okazji widzieć tej legendy rocka na żywo. Wizyta w Łodzi była więc moim pierwszym spotkaniem na żywo z Gillanem i spółką.
Moi znajomi, którzy bywali wcześniej na koncertach DEEP PURPLE za każdym razem nie kryli swojego zadowolenia. Ja nie miałem tego „bagażu” jadąc 12 października do Łodzi. Dlatego też nie miałem nie wiadomo jakich oczekiwań. Wiedziałem na pewno, że taka rockowa maszyna nie może wypaść fatalnie. Jedyne pytania jakie miałem w głowie to co zagrają, a czego nie oraz jak na scenie w klasycznych utworach odnajdzie się nowy gitarzysta.
Na odpowiedzi musiałem tego dnia trochę poczekać. Ten czas oczekiwania umilały mi okołokoncertowe atrakcje oraz supporty. Wobec zespołów, które poprzedziły występ DP nie można przejść obojętnie. Na pierwszy ogień poszedł polski 1ONE. Zastanawia mnie trochę fenomen tej grupy. Pierwszy raz słyszałem ich na żywo w czerwcu, kiedy to również w łódzkiej Arenie supportowali KISS. I przyznam, że gdzieś tam kilka dźwięków wpadło mi wtedy w ucho. Nie powaliło na kolana, ale zaciekawiło. Druga konfrontacja nie była już taka przyjemna. Nie dlatego, że zespół jest słaby. Damsko-męska ekipa robiła na scenie co trzeba. Problem w tym, że nagłośnienie wokalistki odbierało mi przyjemność słuchania. Wniosek? Muszę nadrobić zaległości i zapoznać się z ich twórczością zanim znowu spotkam ich na supporcie kolejnej gwiazdy. I właśnie tutaj chciałem nawiązać do swojego stwierdzenia o fenomenie. Mamy w tym przypadku zespół, który nie zrobił nie wiadomo jakiej kariery w naszym kraju, przynajmniej z medialnego punktu widzenia. Próżno szukać ich wyróżnionych dużą czcionką na dużych festiwalach, że o kilkumiesięcznych trasach nie wspomnę. A mimo to zespół gra, robi swoje i wskakuje na supporty właśnie takich legend jak KISS, SLADE, BLACK LABEL SOCIETY czy już w sumie teraz dwukrotnie DEEP PURPLE. A „wróbelki ćwierkają”, że w przyszłym roku znowu zagrają w Łodzi przed SCORPIONS. Do tego dochodzą jeszcze znakomici goście na ich płytach, m.in. Paul Gilbert (m.in. MR BIG) czy Doug Aldrich (WHITESNAKE). Październikowy występ był jednak zbyt krotki i kiepsko nagłośniony, żeby obiektywnie ocenić kondycję kapeli.
Różnicę w brzmieniu dało się zauważyć podczas koncertu JEFFERSON STARSHIP. Cóż, takie prawa supportu. Amerykanie są gośćmi specjalnymi całej trasy DEEP PURPLE. Dostali więc lepsze brzmienie i więcej czasu niż polski zespół. I czas ten bardzo dobrze wykorzystali. Nie powiem, żebym śledził specjalnie ich aktualną działalność. Dlatego ze sceny dowiedziałem się o nowej płycie „Mother of the Sun”. Zagrali z niej kilka utworów, ale nie zabrakło też hitów. Śpiewająca od 2008 roku w zespole Cathy Richardson szybko złapała dobry kontakt z widownią wykorzystując do tego nie tylko swój urok i wdzięk, ale też kilka grzecznościowych polskich zwrotów. Oczywiście w robieniu show dzielnie towarzyszyli jej pozostali muzycy z najdłuższym stażem Davidem Freibergiem (od 1974 roku) na czele. Nie zabrakło „Sary”, „Nothing Gonna Stop Us” czy wielkiego hitu z lat 80-tych – „We Built This City”. Było momentami pop rockowo, ale z akcentem na ten drugi człon. Szczególnie kiedy na zakończenie grupa przeniosła nas do lat 60-tych, na festiwal Woodstock. Zabrzmiało „Somebody To Love”, a duch starego Jeffersona wystartował swoim aeroplanem w przestworza.
Myślę, że ekipa JEFFERSON STARSHIP znakomicie rozgrzała publikę przed występem gwiazdy. Dlatego każda minuta przerwy i oczekiwania na Purpli dłużyła się niemiłosiernie. Płyta zapełniła się niemal w całości, jednak w czasie występów supportów z trwogą spoglądałem na trybuny. Tam widać było mnóstwo wolnych miejsc. Moje obawy okazały się jednak płonne. Ok. 21.30, kiedy zabrzmiało intro zwiastujące muzyczne apogeum, trybuny były już zjednoczonym ludzkim organizmem oczekującym na to, co się za chwilę wydarzy.
No i się wydarzyło. Zaczęli z przytupem. „Highway Star” przyjąłem jeszcze z dystansem, słysząc kilka realizatorskich wpadek. Tak to jednak często na koncertach bywa na samym początku. Potem już było tylko lepiej, począwszy od drugiego na setliście „Pictures of Home”. Tutaj petarda DEEP PURPLE wybuchła już z pełną siłą. Panowie jednak szybko przypomnieli publiczności, że nie żyją samymi starociami. Trasa nosi nazwę „The WHOOSH Tour”, więc nie mogło zabraknąć utworów z ostatniej płyty. Muzycy wybrali „No Need to Shout” i „Nothing at All”. Jeśli ktoś jeszcze nie zapoznał się z tym albumem, to po wysłuchaniu wersji live powinien jak najszybciej nadrobić zaległości.
Zapowiadając kolejny utwór Ian Gillan przypomniał, że jest on dedykowany zmarłemu w 2012 roku klawiszowcowi grupy – Jonowi Lordowi. Chodzi tu o kompozycję „Uncommon Man” z wydanej w 2013 roku płyty „Now What?!”. Echh, jakże chciałoby się w utworze poświęconym Lordowi usłyszeć „hammondy”. Tymczasem ten utwór to był popis gitary nowego członka grupy – Simone’a McBride’a oraz syntezatorowe partie Dona Aire’ya. Obaj muzycy jednak pokazali swój znakomity kunszt, a znakomita solówka McBride’a to jeden z jaśniejszych momentów tego wieczoru. Potem zespół ponownie powrócił do lat 70-tych. Charakterystyczne hammondowe intro w wykonaniu Airey’a wprawiło publikę (i mnie) w szał, bo przyszedł czas na „Lazy”. Znakomite popisy McBride’a na gitarze były prawdziwą „truskawką na torcie” w tym utworze. A potem była magia, bo… zapłakał ślepiec. I to niemal dosłownie. Płaczliwy głos Gillana, i kolejna genialna solówka McBride’a wywołały u mnie ciarki na plecach. Ktoś stojący za mną skomentował w tym utworze śpiew Gillana: „Oj, coś mu nie poszło”. Być może, ale chciałbym nie raz, żeby niektórym wschodzącym gwiazdeczkom poszło tak, jak jemu „nie poszło”. Facet ma 77 lat! Bez wspomagania wychodzi na scenę i śpiewa wciąż nieraz takie wokalizy, na jakie niewielu nawet dobrych wokalistów może sobie pozwolić. I nawet jeśli zaliczył na tym koncercie może z jedną, dwie wpadki, to pokazuje wciąż w jak świetnej jest wciąż formie. No i to też dowód na to, że nie korzysta z playbacku.
Koniec dygresji. Bo oto po „When a Blind Man Cries” zostałem zaskoczony. I to bardzo miło. Jak ja kocham tę gitarę w „Anya”. Nie spodziewałem się tego usłyszeć, bo podobno grupa bardzo rzadko po ten utwór na koncertach sięga. A tu taka niespodzianka. Nie mogło też zabraknąć klawiszowego przerywnika. Don Airey zaczął od intro do „Mr. Crowley”, ale w dalszej części jego niemal 10-minutowej prezentacji nie zabrakło też polskich akcentów. Był Chopin, walc z „Nocy i Dni” i przyjęty owacyjnie „Mazurek Dąbrowskiego”. A potem muzycy wprowadzili mnie już do rockowego raju. Użyli do tego kolejno „Perfect Strangers”, „Space Truckin'” i „Smoke on the Water”. W „Space” Gillan pokazał znowu, że „stary człowiek i może”, a w „Smoke” najsłynniejszy gitarowy riff świata zabrzmiał świeżo i zadziornie.
Publika po takiej dawce energii wciąż była niewyżyta. Nie mogło więc obejść się bez bisów. Na początek był najstarszy (mający już 54 lata!) hit DEEP PURPLE – „Hush” z mistrzowskim pojedynkiem gitary McBride’a i klawiszy Airey’a. Potem swoje kilka minut dostał na solówkę basista Roger Glover. Może to i w jakiś stopniu było wyreżyserowane, ale widać też było, że panowie swoimi solowymi popisami w czasie całego koncertu dobrze się bawią. Widownia zresztą również. Na koniec przywalili jeszcze genialnym wykonaniem „Black Night” i pożegnali się z polską widownią.
Koncert przeszedł do historii. Muzycy sprawili wiele przyjemności swoim polskim fanom. Sami również mieli z tego satysfakcję, czego dowodem były uśmiechy na ich twarzach. Kiedyś Marek Piekarczyk (TSA) w Jarocinie powiedział do publiki: „Dopóki wy jesteście – my będziemy grali”. I mam nadzieję, że tak będzie z Purplami. Wprawdzie wśród fanów dominowały zaokrąglone męskie brzuszki, siwe włosy i łysiny, to jednak dało się zauważyć również młodych ludzi, którzy przybyli na koncert z rodzicami, a nawet dziadkami. Dla nich droga z DEEP PURPLE dopiero się zaczyna. I niech trwa jak najdłużej.
Niestety życie pisze różne scenariusze. Nigdy nie możemy mieć pewności, czy to nie był ich ostatni koncert w naszym kraju. Jedno jest pewne – jeśli był, to muzycy z wielką klasą pożegnali się z publiką. Ja wierzę, że jednak to jeszcze nie koniec. Forma sceniczna pokazuje, że chyba jeszcze nie czas na muzyczną emeryturę. Że przynajmniej jeszcze jakaś nowa płyta będzie. Tym bardziej, że sporą dawkę mocy i świeżości wniósł Simon McBride. Ma zupełnie inny feeling grania niż Steve Morse czy tym bardziej Blackomre. Mimo to miałem wrażenie, jakby z Purplami dzielił scenę od lat. Widownia też reagowała na niego bardzo pozytywnie, a to, co zrobił swoją gitarą z publiką w „Black Night” to dla mnie mistrzostwo.
Wychodziłem z tego koncertu z myślą, że czegoś tam nie zagrali, ale… Owszem, chciałoby się usłyszeć jeszcze kilka innych utworów. Nie dziwił mnie fakt, że na setliście znalazło się aż pięć utworów z „Machine Head”. W końcu ta płyta obchodzi w tym roku swoje 50-lecie. Zdziwiłem się jednak małą ilością numerów z ostatniej płyty. Przecież to była trasa ją promująca… I tak mógłbym rozkminiać jeszcze wiele rzeczy. Tylko po co? Czy opuściłem Atlas Arenę rozczarowany? Absolutnie nie! To co wydarzyło się przez te kilka godzin całkowicie mną zawładnęło. Od koncertu minęło już kilka dni, a we mnie wciąż grają purpurowe dźwięki. I będą grały jeszcze baaaardzo długo.
Ps. Zdjęcia autorstwa Agnieszki Jędrzejewskiej (https://www.facebook.com/viSpectrum) dzięki uprzejmości firmy Metal Mind Productions (https://www.facebook.com/metalmindproductions). Dziękuję 🙂